Od kilku dni za mna chodzi zeby napisac cos...cokolwiek.Zapomnialem na smierc o tym miejscu,za duzo przezyc.Wojna z Marta,duzo niepokoju...Pozniej wszystko sie wyjasnilo jak nigdy,nastal spokoj.Dzisiaj znowu duzo zlego w mojej glowie,ale to moze kiedys przejdzie.Ale powoli...
Dzisiaj zdalem sobie sprawe ze niedlugo bedzie koniec roku,pomyslalem o tym co mnie spotkalo przez kilka ostatnich miesiecy.Wylaczajac pierwsze 3,5 miesiaca,pozostalej czesci roku nie chce pamietac,wykasowalbym to wszystko gdybym mogl w jakikolwiek sposob,tak bylo zle.Ale to mozna przeczytac (przynajmniej fragmentarycznie) w moich notatkach...Bylo zle,jest zle,bedzie zle...Idac tym tokiem myslenia,przyszly mi na mysl swieta, podobno radosne,szczesliwe i spokojne.Nie dla mnie,ja juz dawno nie bylem radosny,dawno nie bylem spokojny.Nosze w sobie smutek,bol,niepokoj,strach i wiele,wiele innych niegatywnych emocji.Prawie calkowity brak pozytywow...Dlaczego?Wiem to i jednoczesnie nie wiem.Wiem ze po odejsciu Marty tak to sie zawalilo.Dlaczego jedna dziewczyna potrafila tak zrujnowac moje wnetrze?Jak to mozliwe zeby na jednej osobie tak mi zalezalo?Dlaczego nie moge sie podniesc,dlaczego zatracilem siebie,dlaczego tak sie zmienilem pod wplywem tego zdarzenia...Mnostwo pytan,a ja nie mam na nie odpowiedzi.Mysle sobie tylko czasem...wczesniej niby mialem dziewczyne,ale to wlasnie bylo"niby".Pozniej nastala Marta...i swiat nie wygladal juz tak samo.Wczesniej nigdy nie dazylem do tego aby z kims byc,po niej juz wiem ze nie chce byc sam.Nie spotkalem nigdy takiej osoby,przez cale zycie.Nieprawdopodobne,tyle lat na tym padole i tylko JEDNA,JEDYNA ONA.Bylo mi z nia dobrze jak z nikim innym,podobala mi sie jak nikt inny,nie oddalbym jej za nic.Ale odeszla sama,i posypalem sie...Nie wierze juz w siebie...Mnie juz tak naprawde nie ma,nie wiem kim jestem,co reprezentuje.Jestem nikim.Nie ma juz Krzyska jaki kiedys chodzil po ziemi...Nie ma radosci z zycia,nie ma ciepla,nie ma dobra,nie ma nic pozytywnego.Pozostala mi pustka,poczucie samotnosci,bezsensu i braku nadzieji...Ale o tym juz pisalem.Myslicie ze to mania przesladowcza?Moze,ale mnie nigdy wczesniej nie bylo tak dobrze jak z Marta,na nikim tak mi nie zalezalo.A jesli jeszcze chcecie sie ze mnie ponaigrywac,to pomyslcie ze przed nia bylem jednym z najtwardziej stapajacych po ziemi ludzi ktory nigdy nie narzekal na brak rozsadku.Zreszta...nie obchodzi mnie opinia innych,kazdy ma swoja prawde i jedyne sluszne zdanie.Ja skupiam sie na swoim wnetrzu,na bolu ktory mnie przepelnia.I to mnie obchodzi.
Za swietami ida zyczenia.Bardzo pozytywny zwyczaj,naprawde ale...ja juz nie lubie zyczen,one sie nie spelniaja...Kiedy ktos cos mi zyczy (to chyba zgorzknienie) wiem ze to sie nie spelni,nie mi.Ja nie wierze ze cokolwiek dobrego mnie spotka.Az sam sie dziwie ze to pisze...Na dodatek slyszac zyczenia,wiedzac ze to sie nie spelni zaczynam czuc...nie wiem jak to nazwac,cos zlego,cos niepokojacego...zazdrosc?Cos w tym guscie,ze te zyczenia sie nie spelnia,ze to tylko puste slowa,ze innym sie moze spelniaja...Ciezko to ujac.Nie chce slyszec zyczen aby nie rozbudzac nadzieji,zeby znowu sie nie zawiesc.Ja zyje bez nadzieji,tak nie jest latwo,ale sie nie rozczarowuje.Nie,nie calkowicie,zawsze jest nadzieja na cos:ze slonce jutro wstanie,ze ja sie obudze,ze woda poplynie z kranu,ze zobacze uczelnie itp.I to wszystko...
Nie mam marzen...zdalem sobie sprawe z tego gdy kolezanka poprosila mnie o to bym pomogl jej wybrac prezent dla chlopaka (szczesliwy czlowiek,ktos o nim mysli,dba o niego,obdarza uczuciem...).Zapytala "A ty o czym marzysz?".Nie odpowiedzialem,nie umialem.Zastanowilem sie nad tym lezac w lozku w nocy...Nie mam marzen,nic mi sie nie marzy,niczego nie chce...Poza jednym,najwiekszym,najbardziej wytesknionym i wyczekiwanym.Wiadomo o czym/kim mowie?Jasne.
Tydzien temu po raz pierwszy od dawna z wlasnej woli poszedlem do kosciola.Po rozstaniu z Marta przestalem bywac w tym miejscu.Tak wlasnie,dokladnie az tak bardzo zwatpilem,prawie we wszystko i az tak gleboko.Nadal nie czuje sie przekonany,ale chyba zrobilem krok w dobra strone,chcialbym odzyskac spokoj i wewnetrzny lad,mam nadzieje ze to sie kiedys w koncu stanie.
Zmienilem sie,widze to wyraznie.Nie uwierzycie ale potrafilbym teraz byc duzo lepszym partnerem dla Marty.Widze wyraznie bledy jakie popelnilem,zaluje strasznie i bije sie w piers "moj blad!".Gdybym wiedzial jakie to przyniesie konsekwencje.Po pierwsze stalem sie mniej uczuciowy,zeby nie powiedziec "zimny".Z perspektywy czasu,rozmow z ludzmi,obserwacji innych,sluchania Marty mozna wiele sie nauczyc.A ja odebralem nauczke i jeszcze chcialem wyciagnac wnioski.I widze jak wiele bledow,niedociagniec bylo w tym zwiazku.Nie wystarczy uwielbiac te druga osobe,to za malo.Dlugo by pisac,ale wiem ze jakbym dostal druga szanse juz bym jej nie zmarnowal.Nie wierzcie,ale umiem uczyc sie na bledach.Chocby nadopiekunczosc...
Ale sie rozpisalem,a to wszystko nie ma prawie wcale sensu,nie jest logiczne.
Z bardziej prozaicznych spraw to nie ma nad czym sie rozwodzic,uczelnia wyluz,wszystko wyluz.To sie nazywa miec dystans:>Ale co poradzic,taki mial byc ten semestr,musze sam sobie znajdowac zajecia.I wlasnie tak teraz zrobie,poczytam "Niezbednik inteligenta",z numeru na numer jest coraz lepszy.Do(szybkiego)przeczytania...